21 listopada 2010

Rozgłos nie na żarty

Nie jest ważne czy mówią o nas dobrze czy źle. Ważne, że w ogóle mówią. Naprawdę?

To stwierdzenie nie ma uzasadnienia w marketingu i public relations. Doczekało się wielu interpretacji, ale według mojej wiedzy jego korzenie sięgają początków Hollywood, sportu i branży rozrywkowej w Nowym Jorku.

Mike Tyson odgryzający przeciwnikowi kawałek ucha być może przejdzie do historii bokserskiego kanibalizmu. Madonna w nowym staniku ma szansę zwiększyć obroty w butikach na Polach Elizejskich. To prawda.

W marketingowym kontekście show biznesu publiczne wpadki, gafy, słabości, pomyłki lub nawet przestępstwa mogą dodać sławnym postaciom ludzkich cech ("Och, jaki on jest ludzki!") i wygenerować sympatię lub współczucie ("Ale miała pecha!"). Początkujący aktorzy szukają rozgłosu dla niego samego, a nie ze względu na wyjątkowy talent.

Budowanie marki produktów i usług rządzi się innymi prawami. Rozgłos i sława nie wystarczy. Marna aktorka, która po wypiciu nadmiernej ilości alkoholu będzie biegać w publicznym parku w niekompletnej garderobie, może trafić na czołówki gazet, ale nie musi dostać za to Oscara. Jakość mleka w niektórych polskich mleczarniach skrytykowana przez kontrolerów z Unii Europejskiej rozpoczęła publiczną debatę, która wcale nie dodała splendoru producentom mleka. Choroba wściekłych krów kosztowała Unię Europejską krocie. Komu zależy na takim rozgłosie?

Są oczywiście zagorzali adwokaci innej interpretacji. Ludzie zapamiętają nazwę marki, a zapomną okoliczności w jakich się z nią spotkali. Zakłada się wtedy, że klienci mają słabą pamięć i są niemalże narkotycznie uzależnieni od sławnych marek. Osobiście w to nie wierzę.

Bliżej mi do opinii, którą na ten temat wypowiedział amerykański pisarz John Updike: "Rozgłos jest jak nienażarty idiota, którego nie interesuje co połyka." Mnie interesuje co mam na talerzu.

Brak komentarzy:

Napisz do mnie

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *